piątek, 29 sierpnia 2014

Tatroterapia - lato 2014

Myślami już dawno byłam nad morzem, słoneczko mocno przygrzewało, lekko nas przypiekając, piach był taki cieplutki, cudownie było na nim się wylegiwać, czasami tylko złośliwie wędrował tam gdzie nie powinien, nawet woda miała być ciepła, choć w naszym morzu to raczej rzadkość. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, bo urlop Roberta zbliżał się coraz większymi krokami.
Pewnego wieczoru usłyszałam od własnego ślubnego: "wiesz to leżenie plackiem na plaży jest nudne, pojedzmy w tym roku w góry,  przedyskutowaliśmy ten temat z Gabrysiem i on też jest za..."  Jak zawsze dogadali się za moimi plecami, to się nazywa męska solidarność  i tak to wygląda w naszej rodzinie, zazwyczaj mam niewiele do powiedzenia, bo oni rozumieją się bez słów, dodatkowo widząc wyszczerzoną buzię Gabrysia sama wymiękam. 
W duchu długo jeszcze się buntowałam, kto to widział z dzieckiem na wózku w góry, na Giewont jeszcze może... cały mój zacny plan legł w gruzach,  a przecież chciałam tak niewiele... poleżeć i odpocząć po całorocznej gonitwie, chyba zasłużyłam, nieprawdaż. Próbowałam sobie wmówić, że to dobra zmiana, ale wszystko, co mi wtedy przychodziło do głowy było raczej na nie, bo w górach jest wszędzie pod górę, wszędzie wysoko, wszędzie daleko i jeszcze te stada owco - baranów - a tych drugich to ja się boję, do tych wszystkich czarnych wizji dołączyła obawa o moją własną kondycję, której po prostu było mi brak. Wiedziałam, że jeśli tam pojedziemy to na pewno nie będziemy spacerować po Krupówkach czy po targu pod Gubałówką, moja zdecydowanie będąca na wyższym poziomie od kondycji, ambicja nie pozwoliłaby mi na to, poza tym w środku lata centrum Zakopanego to zdecydowanie nie dla nas, nie lubimy tego ścisku i zgiełku.
Wieczorem emocje opadły, panowie solidarnie poszli spać a ja siadłam i przeglądałam albumy ze zdjęciami z naszych małżeńskich, górskich wypraw z czasów bardzo przed Gabrysiowych, wróciły piękne wspomnienia, a w głowie pojawiła się świadomość, że to jednak dobry pomysł... Westchnęłam sobie jeszcze głośno nad własnym ciężkim losem i dodałam pod nosem "ech, w górach jest pięknie!"
Szybko się ogarnęłam i przeszukując internety wyznaczałam nasze cele wędrowania, wędrowania na kółkach, znalazłam "noclegownie" oraz odkurzyłam wszystkie stare mapy, byłam już spokojna, znów miałam plan. Szybkie uzupełnienie garderoby i kilka dni później podążaliśmy na południe kraju, oczywiście znów powróciła obawa, ale Robert szybko ją rozwiał obiecując mi, że to on będzie wpychał wózek pod wszystkie górki (pod górę jest zdecydowanie trudniej), i że nie będziemy wędrować ponad nasze ;) moje możliwości, poza tym wystarczyło spojrzeć na głównego pasażera i wszelkie wątpliwości szybko znikały. Nasz syn był bardzo szczęśliwy.
Wieczorem zameldowaliśmy się w Koniówce, w pensjonacie u GalicówTo ciepłe i klimatyczne miejsce,  z bardzo rodzinną atmosferą, ale przede wszystkim tworzą je bardzo sympatyczni ludzie. Pensjonat mieści się w bardzo bezpiecznej odległości od zakopiańskiego zgiełku, cisza i spokój, to właśnie tego szukaliśmy. Ich dodatkowym atutem szczególnie, gdy podróżujesz z dzieckiem jest pyszne, domowe a przede wszystkim świeże jedzenie, które można nabyć w pakiecie z noclegami, bądź po prostu będąc w okolicy zatrzymać się na obiad. Pokochaliśmy to miejsce - wszyscy troje!
Nasze wędrowanie rozpoczęliśmy od doliny chochołowskiej, bo nasza, polska, bo piękna, bo droga asfaltowa, a to był duży atut przy wyborze tras. Chochołowska przywitała nas cudownym słoneczkiem i ogromną kolejką do budki z wejściówkami, tak nam się tylko wydawało, bo ta kolejka to do traktorowej ciuchci była... Pan z budki nie pobrał od nas opłaty za wstęp to TPN, to ładny gest, ale podróżując po górach często przekonujemy się o ogromnej życzliwości górali dla naszego "kulawego szczęścia". Im bardziej oddalaliśmy się od Siwej Polany nasze oczy cieszył coraz piękniejszy widok, powietrze pachniało magicznie, a ptaki momentalnie ululały nam dziecko, w głowie zaczęło mi świtać jak bardzo za tym tęskniliśmy.
Idąc wspominaliśmy nasze zdobyte szczyty i różne przygody, które przytrafiły nam się w czasie tamtych wypraw, nawet nie wiemy, kiedy dotarliśmy do polany Huciska, nasz syn obudził się z ogromnym uśmiechem, jakby chciał nas prosić byśmy nadrobili wszystko, co przespał. Na polanie zatrzymujemy się na chwilkę, chłopaki sprawdzają temperaturę wody w potoku i ruszamy dalej, jednak bruk jest coraz bardziej uporczywy i po kilkuset metrach zawracamy. Znów zatrzymujemy się na polanie tym razem na małe co nieco, zajadamy się oscypkami na ciepło, zapijamy je kozim mlekiem, samo zdrowie  :) i mega pyszność, aż dziw bierze, że nasze żołądki to przetrwały...


W drodze powrotnej odbijamy w bok, nie, nie mamy na celu zdobycia jakiegoś kolejnego szlaku,  robimy sobie leżing, czy jak kto woli trawing z cudnym widokiem u stóp.
Ten dzień nie mógł się przyjemniej zakończyć ;)

Naszym kolejnym celem jest dolina Kościeliska, aż po Schronisko na Hali Ornak, taki mieliśmy zacny plan. Wiemy, że trasa nie jest asfaltowa, ale internety mówią, że w naszym zasięgu. Kościeliska to piękna dolina, mnie bardziej zachwyciła niż Chochołowska, ale tej nie udało nam się zdobyć w całości. Obie doliny tak samo oberwały w czasie świątecznego halnego, minęło już dobre pół roku a widoki nadal są straszne. Co jakiś czas zatrzymujemy się i przyglądamy góralom pracującym przy likwidacji szkód, ale każda chwila na złapanie oddechu jest dobra ;).

Słońce na niebie stale przepycha się z chmurami, więc mamy świadomość, że deszczu nie unikniemy, ale żeby tak od razu burza i w dodatku trzy... Pierwsza dopada nas po 40 minutach marszu, woda leje się strumieniami, ale w tym momencie, w którą stronę nie ruszymy jest tak samo niebezpiecznie :/. My kontynuujemy naszą wyprawę, a po paru minutach wychodzi słońce, widoki po burzy są jeszcze piękniejsze i bardziej malownicze. My te wszystkie anomalia pogodowe nazywamy "piątą porą roku" i bardzo lubimy to zjawisko, bo to właśnie w nim jest cały urok naszego dreptania.
Pogoda się poprawiła, ale droga robi się coraz trudniejsza, bardziej wyboista, nawet śrubki w Gabrysiowym wózku strajkują, a dokręcenie ich staje się dobrą okazją do chwili odpoczynku, poza tym jak już naprawdę nie daję rady zaczynam robić zdjęcia, Robert od razu wie, że czas zwolnić. Po czasie dłuższym niż we wszelkich opisach :) docieramy do schroniska na Hali Ornak, to dla nas ogromna radość, osiągnąć cel z Gabrychem w wózku, to nie to samo, co zwykła dziecięca spacerówka. 


Pomimo pochmurnej pogody, wokół i środku schroniska tłum ludzi, znajdujemy jednak miejscówkę a Robert w tym czasie kupuje nam herbatę z sokiem malinowym - pychota, a dla Gabiego placki ziemniaczane, trochę sztuczne ale nasz syn uwielbia placki w każdym wydaniu, więc zjada je sam z nikim się nie dzieli, jeszcze wypija pół mojej herbatki, a w domu herbaty w dodatku ciepłej nie tyka... 

Powoli zbieramy się do drogi powrotnej, szczególnie, że co jakiś słychać grzmoty, kolejna burza wisi w powietrzu, a nawet dwie. Do samochodu wracamy całkowicie przemoczeni a ulewa nie oszczędza nawet Gabrysia, jakimś cudem zmoczyła go w połowie pomimo folii ochronnej rozłożonej po całym wózku... 

Nasz kolejny cel to Dolina Białej Wody, najpiękniejsza, cicha i zbyt rzadko odwiedzana przez turystów, (ale to właśnie dodaje jej uroku), prawdopodobnie ich zdecydowana większość podąża równoległą trasą w kierunku Morskiego Oka. Dolina Białej Wody to bardzo urokliwe miejsce, moje serce przy samym wejściu podbija znak, ten ze zdjęcia. 

To pierwsza dolina, która przywitała nas takim znakiem, szkoda, że po stronie słowackiej. Dolina w długości ok. 3.5 km została zbudowana technologią mineralizowanego betonu, z drogi dodatkowo usunięto wszystkie skały i nierówności i tym samym trasa ta znalazła się na wyjątkowej liście szlaków "Tatry bez barier". TANAP od 2007 roku dokonuje rzeczy niemożliwych, pracują, bowiem nad chociaż częściowym przystosowaniem szlaków dla osób niepełnosprawnych poruszających się na wózkach inwalidzkich. 
Szacun!!! Słowacy przyczynili się w ten sposób do naszej ogromnej radości, wierzę, że nie tylko naszej. Bo wiemy, że takich tras jest więcej :). 

Startujemy z Łysej Polany, po naszej prawej stronie swoją przejrzystością zachwyca Białka - rzeczka, jej koryto w znacznej części stanowi granicę między Polską a Słowacją. 
Po lewej stronie wydawałoby się, że las, ale nad nim królują wapienne skały, co jakiś czas drzewa odsłaniają ich strome zbocza. W deszczowy dzień, taki jak ten, w którym my wybraliśmy się na podbój doliny, tworzą się na nich niesamowite kaskady ze spływającej wody. W drodze do naszego pierwszego celu obserwujemy ich kilka. Zimą tworzą się tu lodospady. 

W godzinkę pokonujemy pierwszy dystans, 1/3 długości całej doliny (10 km całość), docieramy do Polany Biała Woda, polana należy do jednej z największych w Tatrach, ciągnie się przez prawie 800 m. na polanie stoi urocza leśniczówka, wiaty i ławki. Podobno właśnie w tym miejscu (polana Biała Woda) można zobaczyć wyjątkowo piękną panoramę, jedną z piękniejszych tatrzańskich. Podobno...  :)   My nie widzimy nic poza mgłą i kłębiącymi się chmurami. 
a miało być tak pięknie... 
Tutaj również kończy się trasa dla wózkowiczów, ale ta, która prowadzi dalej wygląda zachęcająco, dlatego postanawiamy, dalej "testować" tą drogę. Nie wiemy, dokąd dojdziemy, wiemy, że dolina ciągnie się jeszcze przez jakieś 7 km i chcemy bliżej się z nią zapoznać ;).  

Po 1,5 km spacerku wśród przepięknych lasów docieramy do miejsca, w którym Rybi Potok wpada do potoku Biała Woda, tym samym dając początek rzece Białce. 
to właśnie tu swój początek ma Białka

Następne 1,5 km towarzyszy nam delikatny deszczyk, jednak coraz głośniej brzmiące grzmoty sugerują, że są coraz bliżej, postanawiamy zawrócić, choć uwaga! dalsza droga była do pokonania.






kiedy się przejaśnia jest naprawdę pięknie :)
Gdy wracamy do polany grzmoty cichną, a znad bardzo szarych chmur dumnie na nas spogląda szczyt Młynarza, jakby chciał nas uświadomić, że mamy tu, po co wrócić w przyszłości i po chwili znika, gdyby tak jeszcze Rysy... to już w ogóle byłoby gites.
widok za nami :)
a przed nami leśniczówka, ta sama polana jakby dwa inne światy
Na ostatnich kilometrach towarzyszy nam deszczyk, kiedy ustaje, tata wyciąga Gabiego i niesie dość znaczny kawałek, czym sprawia młodemu wielką radość, w końcu mógł rozprostować te chude kości, ja natomiast chętnie przysiadłabym gdzieś tylko wszystko mokre, a te dobre ponad 10 km. czuć w nogach.


Dolina Białej Wody jest naprawdę wyjątkowo piękna i urokliwa, a przede wszystkim cicha. W ciągu całej trasy w obie strony minęliśmy 7 osób :) w sierpniu, nie wiem, czym to jest spowodowane, być może brak schroniska, sprawia, że dla większości taki długi spacer staje się bezcelowy, w końcu do polany pod Wysoką i taboriska (taternickie pole namiotowe) jest ponad 10 km, dla nas ta dolina to niekwestionowana jedynka.  Polecamy wszystkim wyprawę w to miejsce. 
cdn... bo i tak strasznie długi ten wpis się zrobił ;)

6 komentarzy:

  1. Podziwiam za wytrwałość mimo deszczu i burz:)))pięknie spędziliście czas i w pięknych okolicach:)))ja mieszkam na południu i góry mam na co dzień a i tak zawsze mnie zachwycają:)))Pozdrawiam serdecznie:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Reniu nasz Gabi uwielbia taką formę spędzania czasu, a my staramy się czerpać z takich chwil radość, nawet jeśli bardzo pada, wtedy w górach można zobaczyć prawdziwe cuda ;) wcale nie dziwię się że góry wciąż Cię zachwycają, wręcz zazdrościmy Ci miejsca w którym mieszkasz, śmiejemy się czasami że gdy uznamy że rehabilitacja przestaje przynosić pożądane efekty rzucimy wszystko i wyjedziemy w góry :) kupimy stado owiec i będziemy zyli długo i szczęśliwie, Gabryś na pewno będzie bardzo szczęśliwy ;)
      ściskamy serdecznie :)

      Usuń
  2. Justysiu
    wyczuwam, że bardzo tęsknisz do zasłużonego odpoczynku. Ta połówka roku była dla Waszej Trójki bardzo stresująca i denerwująca wręcz.
    Będę z Tobą szczera. Bardzo spodobał mi się pomysł Roberta. W górach każdy dzień był inny i przynosił cudowne wrażenia. Oglądając zdjęcia widzę, że szczęśliwi i czerpaliście radość z każdej chwili spędzonej razem.
    Życzę by i w tym roku Wasz urlop był spełnieniem marzeń.
    Całuję i serdecznie pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech Lisiu, to prawda że jesteśmy bardzo zmęczeni, stres nie minął wręcz się nasilił... bo qupa :O
      Ja też sie cieszę że Robert zdecydował się na ten wyjazd, bo gdyby nie to dalej siedzielibyśmy w domu i tęsknili za górami, a tak planujemy kolejne wyprawy, bo okazuje się ze Gabi tak jak my kocha góry :) każdy nasz wyjazd na południe to ogrom niezapomnianych cudnych chwil :)
      w tym roku górski urlop będzie bardzo krótki, badania poszpitalne totalnie skomplikowały nasze plany, ale w tym momencie najważniejsze to jest najważniejsze, wierzę że w przyszlym roku już zaszalejemy na dobre :)
      Dziękuję i ściskam bardzo mocno :* buziaki

      Usuń
  3. Wiecie co, czytając te Wasze wspomnienia tak sobie pomyślałam, że z chęcią pojechałabym nie tylko w góry, ale w tak doborowym towarzystwie jak Wasze. Chyba nic Wam nie straszne - ani pokonywane kilometry, ani przeciwności pogody. Zawsze podziwiam Pani męża - Pana Roberta. Widać, że pomiędzy nim, a Gabim jest prawdziwa więź jak pomiędzy tatą a synem. Nie często tak się dzieje, zwłaszcza kiedy w rodzinie pojawia się niepełnosprawne dziecko. A Gabiemu się udało. Pozdrawiam serdecznie i czekam na obiecany ciąg dalszy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hehe zapraszamy :) kilometry są nam bardzo straszne, ale idziemy do przodu pomimo wszystko :) a pogodą fakt nie przejmujemy się :) w górach pogoda zmienia się z minuty na minutę więc albo idziesz albo zostajesz na Krupówkach ;)
      To prawda chłopaki mają swoją moc, tatuć to tatuć ;)
      obiecuję ze już wkrótce będzie kolejna część :)
      uściski

      Usuń