wtorek, 23 grudnia 2014

Zbiórka publiczna nr 678/71/2014

Oświadczenie o przeprowadzonej zbiórce.

Fundacja Dzieciom "Zdążyć z Pomocą" z siedzibą w Warszawie przy ulicy Łomiańskiej 5 w dniu 20 grudnia 2014 roku w PARADOX Restaurant & Music Club, mieszczącym się przy ul. Akademickiej 10/1 w Białymstoku, przeprowadziła zbiórkę publiczną na rzecz Gabriela Miłkowskiego - podopiecznego Fundacji. Zbiórka została przeprowadzona na podstawie decyzji Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji nr 71/2014, oraz na podstawie zezwolenia nr 678/71/2014 wydanego przez Fundację Dzieciom "Zdążyć z Pomocą". W wyniku przeprowadzonej zbiórki do puszek kwestorskich zebrano środki pieniężne w kwocie 4.372,50 zł.  

Z całego serca dziękujemy wszystkim którzy wzięli udział w zbiórce przekazując środki na leczenie i rehabilitację Gabrysia. 

Zbiórka publiczna nr 670/71/2014

Oświadczenie o przeprowadzonej zbiórce.

Fundacja Dzieciom "Zdążyć z Pomocą" z siedzibą w Warszawie przy ulicy Łomiańskiej 5 w dniach 12 - 13 grudnia 2014 roku w Klubie Stodoła mieszczącym się przy ulicy Batorego 10 w Warszawie, przeprowadziła zbiórkę publiczną na rzecz Gabriela Miłkowskiego - podopiecznego Fundacji. Zbiórka została przeprowadzona na podstawie decyzji Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji nr 71/2014, oraz na podstawie zezwolenia nr 670/71/2014 wydanego przez Fundację Dzieciom "Zdążyć z Pomocą". W wyniku przeprowadzonej zbiórki do puszek kwestorskich zebrano środki pieniężne w kwocie 2.246,55 zł.  

Z całego serca dziękujemy wszystkim którzy wzięli udział w zbiórce przekazując środki na leczenie i rehabilitację Gabrysia. 

niedziela, 28 września 2014

Wrześniowo :)

Kochane ciocie, kochani wujkowie!
Wakacje niestety się skończyły, a mama znów jest bardzo zajęta, dlatego postanowiłem do Was napisać.
Rozpoczął się nowy rok szkolny, mama ustawia grafiki moich zajęć szkolnych i rehabilitacyjnych, a ja staram się dzielnie ćwiczyć. Pani Ania wróciła, Elfowe ciocie wróciły i jeszcze „nowa”, chociaż znana nam od wielu lat ciocia Ola zmaga się z nierównościami mojego kręgosłupa i nie tylko.
Wakacje były super. W tym roku spotkało mnie tyle fajnych rzeczy, z mamą dużo się włóczyliśmy, a tata zabrał nas na superowe wczasy. Jednak kiedy w drugiej połowie sierpnia wróciliśmy do domu, bardzo się ucieszyłem – byłem już trochę zmęczony i tęskniłem za tatusiem, który nie zawsze mógł być z nami, ale też za moim pokojem i wszystkimi mieszkającymi w nim zabawkami.
Pierwszego dnia po zakończeniu roku szkolnego wyjechaliśmy z mamą na turnus. Tym razem turnus odbył się w Jarnołtówku, w Ośrodku MAX, i był oczywiście organizowany przez moje ulubione Elfociotki. Nowe miejsce bardzo mi się spodobało, było tam dużo zielonej przestrzeni do spędzania czasu na dworze. Spacerowaliśmy, opalaliśmy się i dużo czasu spędzaliśmy z innymi dziećmi na placu zabaw. Cieszyłem się ze spotkań z dawno niewidzianymi dzieciakami, a przede wszystkim z ciociami terapeutkami, bo większości z nich nie widziałem od roku. I wiecie co, ciocia Gabi wróciła, co wprawiło mnie w ogromną radość. Ciocia Gabi jest jedną z najdłużej pracujących ze mną terapeutek, ale na rok musiała zawiesić ćwiczenia z dziećmi, bo pod jej sercem biło serduszko malutkiego Alusia, który przyszedł na świat w marcu. Wiedziałem, że dla bezpieczeństwa maluszka nie może ćwiczyć ze mną i z innymi dziećmi, dlatego z niecierpliwością czekałem na jej powrót. 
z ciocią Gabi na neurologopedii
z ciocią Asią na basenie
Z ciocią Martą na integracji odruchów
Z ciocią Iwonką na terapii ręki
Z ciocią Dorotką na zajęciach pedagogicznych i terapii widzenia
Z ciocią Izą na rehabilitacji i integracji sensorycznej
Na ćwiczeniach byłem bardzo, bardzo dzielny, zresztą kiedy wyjeżdżaliśmy, tata prosił mnie, żebym nie złościł mamy, więc musiałem się starać. Raz tylko przespałem zajęcia i zasnąłem w trakcie drugich, ale naprawdę bardzo się starałem. Nawet dwa razy zjadłem cały obiad, czym bardzo ucieszyłem mamusię, ale i tak po turnusie powiedziała tatusiowi, że jest na mnie zła, bo tak super ćwiczyłem. Stwierdziłem wtedy, że w ogóle nie rozumiem kobiet. Dopiero później mama wytłumaczyła, że z nią nie chcę tak pracować, jak na turnusie z ciotkami. No i wyszła matka zazdrośnica... Ja wiem, ile przeszkód rodzice pokonują, żebym mógł pojechać na ten turnus, dlatego tak bardzo się staram, a poza tym uważam, że rodzice są od kochania, a nie od pracy i zdecydowanie wolę, kiedy mnie przytulają i bawią się ze mną, niż gdy mama każe mi ćwiczyć. Mama też to powinna w końcu to zrozumieć. Mam nadzieję, że o turnusie więcej napisze Wam właśnie ona.
Kolejnym naszym celem były Siemiatycze i wizyta u babci. Wiecie, że lubię wyjazdy do Siemiatycz i to bardzo, bo babcia mnie rozpieszcza, gotuje mi same pyszności i u niej mogę ciągle być na dworze. W czasie naszej wizyty na Podlasiu nasza rodzina się powiększyła, co znaczy, że ja nie jestem już najmłodszy...
Oto nasza mała Madzia, pierwsza i jedyna bratanica mojej mamy. Powiem Wam, że jest śliczna i mała, i wszyscy oszaleli na jej punkcie. 
Mama z tej radości wieczorem zabrała mnie na koncert, ale było super, choć ja do końca nie wytrzymałem i poszedłem spać, ale pomimo to zostałem do końca u mamy na rękach. 

Pod koniec lipca przyszedł czas na urlop taty. Nasz wyjazd nad morze od dawna był zaplanowany, a wszystko było dopięte na ostatni guzik. Tylko że pewnego męskiego wieczoru (mama poszła na kawę z ciocią Basią) pogadaliśmy sobie z tatą i on stwierdził, że zbyt długie leżenie na plaży go nudzi, że inaczej chciałby spędzić ten urlop, pojechać w jakieś fajne miejsce, aktywnie spędzić czas, coś nowego zobaczyć. Spodobał mi się ten pomysł, poza tym mężczyźni powinni trzymać się razem – taka męska solidarność – dlatego postanowiłem zgodzić się na jego pomysł, tylko jak przekonać do tego mamę... A mama, jak się dowiedziała, była zła, by nie powiedzieć, że grzmiała. Podobno kupiła sobie nowy kostium kąpielowy i miała żal, bo ona, wprost przeciwnie do taty, marzyła o leżakowaniu na plaży. Ale kiedy zobaczyła, jaki jestem szczęśliwy, zgodziła się na zmianę. Oczywiście postawiła tacie kilka warunków, ale kilka dni później jechaliśmy w zupełnie innym kierunku niż ten nadmorski.
Z naszych wczasów, jestem ciekawy czy ktoś zgadnie gdzie zabrał nas tata?
Tata miał jednak wspaniały pomysł! Jego urlop był wspaniały, lubię taki beztroski czas spędzony tylko z rodzicami, bez ćwiczeń i wszystkich innych obowiązków.
Ostatnie dwa tygodnie wakacji spędziliśmy w domu, pogoda się bardzo zepsuła i mama chyba strasznie zmarzła, bo wzięła się za bombki... Wiem, że to dla mnie, bo w taki sposób mama pozyskuje pieniądze na moją rehabilitację, ale żeby już w sierpniu... 
dzieło mamy, tylko nic jej nie mówcie bo jej podkradłem to zdjęcie
I przyszedł wrzesień. Nie byliśmy na rozpoczęciu roku szkolnego, bo, mama – jak sama powiedziała – stchórzyła. Dziwne, przecież to ja wracam do szkoły. Cieszę się, że szkoła wróciła, bo wraz z nią wróciła pani Ania i wszystkie jej szalone pomysły na nasze zajęcia, i tak bardzo lubiane przeze mnie „magiczne czwartki”. Wróciło wszystko, co lubię, dlatego tak bardzo się cieszę. Elfociotki super ustawiły nam grafik. I nastąpiła jeszcze jedna wrześniowa zmiana – rozpocząłem bardzo intensywne ćwiczenia w nowo powstałym ośrodku rehabilitacyjnym „Dzielny Miś”. Mam już za sobą pierwszy tygodniowy turnus, a za dwa tygodnie kolejny. Jak przystało na dzielnego misia, i ja byłem bardzo dzielny, zresztą ciocia Ola super ze mną ćwiczy i do tego fajnie śpiewa, ale też dużo wymaga od rodziców. Dodatkowo ośrodek mieści się na Starówce i kiedy jest ładna pogoda, mama zabiera mnie na długi spacer i gofry.
Musicie wybaczyć mojej mamusi tę długą nieobecność na blogu. Ostatnio jest bardzo zajęta, mam nadzieję, że jak już wszystkie moje grafiki poukładała w całość, będzie miała trochę więcej czasu.

Życzę Wam pięknej końcówki września i niech słoneczko nie znika. 
Uściski dla wszystkich!
Gabryś

piątek, 29 sierpnia 2014

Tatroterapia - lato 2014

Myślami już dawno byłam nad morzem, słoneczko mocno przygrzewało, lekko nas przypiekając, piach był taki cieplutki, cudownie było na nim się wylegiwać, czasami tylko złośliwie wędrował tam gdzie nie powinien, nawet woda miała być ciepła, choć w naszym morzu to raczej rzadkość. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, bo urlop Roberta zbliżał się coraz większymi krokami.
Pewnego wieczoru usłyszałam od własnego ślubnego: "wiesz to leżenie plackiem na plaży jest nudne, pojedzmy w tym roku w góry,  przedyskutowaliśmy ten temat z Gabrysiem i on też jest za..."  Jak zawsze dogadali się za moimi plecami, to się nazywa męska solidarność  i tak to wygląda w naszej rodzinie, zazwyczaj mam niewiele do powiedzenia, bo oni rozumieją się bez słów, dodatkowo widząc wyszczerzoną buzię Gabrysia sama wymiękam. 
W duchu długo jeszcze się buntowałam, kto to widział z dzieckiem na wózku w góry, na Giewont jeszcze może... cały mój zacny plan legł w gruzach,  a przecież chciałam tak niewiele... poleżeć i odpocząć po całorocznej gonitwie, chyba zasłużyłam, nieprawdaż. Próbowałam sobie wmówić, że to dobra zmiana, ale wszystko, co mi wtedy przychodziło do głowy było raczej na nie, bo w górach jest wszędzie pod górę, wszędzie wysoko, wszędzie daleko i jeszcze te stada owco - baranów - a tych drugich to ja się boję, do tych wszystkich czarnych wizji dołączyła obawa o moją własną kondycję, której po prostu było mi brak. Wiedziałam, że jeśli tam pojedziemy to na pewno nie będziemy spacerować po Krupówkach czy po targu pod Gubałówką, moja zdecydowanie będąca na wyższym poziomie od kondycji, ambicja nie pozwoliłaby mi na to, poza tym w środku lata centrum Zakopanego to zdecydowanie nie dla nas, nie lubimy tego ścisku i zgiełku.
Wieczorem emocje opadły, panowie solidarnie poszli spać a ja siadłam i przeglądałam albumy ze zdjęciami z naszych małżeńskich, górskich wypraw z czasów bardzo przed Gabrysiowych, wróciły piękne wspomnienia, a w głowie pojawiła się świadomość, że to jednak dobry pomysł... Westchnęłam sobie jeszcze głośno nad własnym ciężkim losem i dodałam pod nosem "ech, w górach jest pięknie!"
Szybko się ogarnęłam i przeszukując internety wyznaczałam nasze cele wędrowania, wędrowania na kółkach, znalazłam "noclegownie" oraz odkurzyłam wszystkie stare mapy, byłam już spokojna, znów miałam plan. Szybkie uzupełnienie garderoby i kilka dni później podążaliśmy na południe kraju, oczywiście znów powróciła obawa, ale Robert szybko ją rozwiał obiecując mi, że to on będzie wpychał wózek pod wszystkie górki (pod górę jest zdecydowanie trudniej), i że nie będziemy wędrować ponad nasze ;) moje możliwości, poza tym wystarczyło spojrzeć na głównego pasażera i wszelkie wątpliwości szybko znikały. Nasz syn był bardzo szczęśliwy.
Wieczorem zameldowaliśmy się w Koniówce, w pensjonacie u GalicówTo ciepłe i klimatyczne miejsce,  z bardzo rodzinną atmosferą, ale przede wszystkim tworzą je bardzo sympatyczni ludzie. Pensjonat mieści się w bardzo bezpiecznej odległości od zakopiańskiego zgiełku, cisza i spokój, to właśnie tego szukaliśmy. Ich dodatkowym atutem szczególnie, gdy podróżujesz z dzieckiem jest pyszne, domowe a przede wszystkim świeże jedzenie, które można nabyć w pakiecie z noclegami, bądź po prostu będąc w okolicy zatrzymać się na obiad. Pokochaliśmy to miejsce - wszyscy troje!
Nasze wędrowanie rozpoczęliśmy od doliny chochołowskiej, bo nasza, polska, bo piękna, bo droga asfaltowa, a to był duży atut przy wyborze tras. Chochołowska przywitała nas cudownym słoneczkiem i ogromną kolejką do budki z wejściówkami, tak nam się tylko wydawało, bo ta kolejka to do traktorowej ciuchci była... Pan z budki nie pobrał od nas opłaty za wstęp to TPN, to ładny gest, ale podróżując po górach często przekonujemy się o ogromnej życzliwości górali dla naszego "kulawego szczęścia". Im bardziej oddalaliśmy się od Siwej Polany nasze oczy cieszył coraz piękniejszy widok, powietrze pachniało magicznie, a ptaki momentalnie ululały nam dziecko, w głowie zaczęło mi świtać jak bardzo za tym tęskniliśmy.
Idąc wspominaliśmy nasze zdobyte szczyty i różne przygody, które przytrafiły nam się w czasie tamtych wypraw, nawet nie wiemy, kiedy dotarliśmy do polany Huciska, nasz syn obudził się z ogromnym uśmiechem, jakby chciał nas prosić byśmy nadrobili wszystko, co przespał. Na polanie zatrzymujemy się na chwilkę, chłopaki sprawdzają temperaturę wody w potoku i ruszamy dalej, jednak bruk jest coraz bardziej uporczywy i po kilkuset metrach zawracamy. Znów zatrzymujemy się na polanie tym razem na małe co nieco, zajadamy się oscypkami na ciepło, zapijamy je kozim mlekiem, samo zdrowie  :) i mega pyszność, aż dziw bierze, że nasze żołądki to przetrwały...


W drodze powrotnej odbijamy w bok, nie, nie mamy na celu zdobycia jakiegoś kolejnego szlaku,  robimy sobie leżing, czy jak kto woli trawing z cudnym widokiem u stóp.
Ten dzień nie mógł się przyjemniej zakończyć ;)

Naszym kolejnym celem jest dolina Kościeliska, aż po Schronisko na Hali Ornak, taki mieliśmy zacny plan. Wiemy, że trasa nie jest asfaltowa, ale internety mówią, że w naszym zasięgu. Kościeliska to piękna dolina, mnie bardziej zachwyciła niż Chochołowska, ale tej nie udało nam się zdobyć w całości. Obie doliny tak samo oberwały w czasie świątecznego halnego, minęło już dobre pół roku a widoki nadal są straszne. Co jakiś czas zatrzymujemy się i przyglądamy góralom pracującym przy likwidacji szkód, ale każda chwila na złapanie oddechu jest dobra ;).

Słońce na niebie stale przepycha się z chmurami, więc mamy świadomość, że deszczu nie unikniemy, ale żeby tak od razu burza i w dodatku trzy... Pierwsza dopada nas po 40 minutach marszu, woda leje się strumieniami, ale w tym momencie, w którą stronę nie ruszymy jest tak samo niebezpiecznie :/. My kontynuujemy naszą wyprawę, a po paru minutach wychodzi słońce, widoki po burzy są jeszcze piękniejsze i bardziej malownicze. My te wszystkie anomalia pogodowe nazywamy "piątą porą roku" i bardzo lubimy to zjawisko, bo to właśnie w nim jest cały urok naszego dreptania.
Pogoda się poprawiła, ale droga robi się coraz trudniejsza, bardziej wyboista, nawet śrubki w Gabrysiowym wózku strajkują, a dokręcenie ich staje się dobrą okazją do chwili odpoczynku, poza tym jak już naprawdę nie daję rady zaczynam robić zdjęcia, Robert od razu wie, że czas zwolnić. Po czasie dłuższym niż we wszelkich opisach :) docieramy do schroniska na Hali Ornak, to dla nas ogromna radość, osiągnąć cel z Gabrychem w wózku, to nie to samo, co zwykła dziecięca spacerówka. 


Pomimo pochmurnej pogody, wokół i środku schroniska tłum ludzi, znajdujemy jednak miejscówkę a Robert w tym czasie kupuje nam herbatę z sokiem malinowym - pychota, a dla Gabiego placki ziemniaczane, trochę sztuczne ale nasz syn uwielbia placki w każdym wydaniu, więc zjada je sam z nikim się nie dzieli, jeszcze wypija pół mojej herbatki, a w domu herbaty w dodatku ciepłej nie tyka... 

Powoli zbieramy się do drogi powrotnej, szczególnie, że co jakiś słychać grzmoty, kolejna burza wisi w powietrzu, a nawet dwie. Do samochodu wracamy całkowicie przemoczeni a ulewa nie oszczędza nawet Gabrysia, jakimś cudem zmoczyła go w połowie pomimo folii ochronnej rozłożonej po całym wózku... 

Nasz kolejny cel to Dolina Białej Wody, najpiękniejsza, cicha i zbyt rzadko odwiedzana przez turystów, (ale to właśnie dodaje jej uroku), prawdopodobnie ich zdecydowana większość podąża równoległą trasą w kierunku Morskiego Oka. Dolina Białej Wody to bardzo urokliwe miejsce, moje serce przy samym wejściu podbija znak, ten ze zdjęcia. 

To pierwsza dolina, która przywitała nas takim znakiem, szkoda, że po stronie słowackiej. Dolina w długości ok. 3.5 km została zbudowana technologią mineralizowanego betonu, z drogi dodatkowo usunięto wszystkie skały i nierówności i tym samym trasa ta znalazła się na wyjątkowej liście szlaków "Tatry bez barier". TANAP od 2007 roku dokonuje rzeczy niemożliwych, pracują, bowiem nad chociaż częściowym przystosowaniem szlaków dla osób niepełnosprawnych poruszających się na wózkach inwalidzkich. 
Szacun!!! Słowacy przyczynili się w ten sposób do naszej ogromnej radości, wierzę, że nie tylko naszej. Bo wiemy, że takich tras jest więcej :). 

Startujemy z Łysej Polany, po naszej prawej stronie swoją przejrzystością zachwyca Białka - rzeczka, jej koryto w znacznej części stanowi granicę między Polską a Słowacją. 
Po lewej stronie wydawałoby się, że las, ale nad nim królują wapienne skały, co jakiś czas drzewa odsłaniają ich strome zbocza. W deszczowy dzień, taki jak ten, w którym my wybraliśmy się na podbój doliny, tworzą się na nich niesamowite kaskady ze spływającej wody. W drodze do naszego pierwszego celu obserwujemy ich kilka. Zimą tworzą się tu lodospady. 

W godzinkę pokonujemy pierwszy dystans, 1/3 długości całej doliny (10 km całość), docieramy do Polany Biała Woda, polana należy do jednej z największych w Tatrach, ciągnie się przez prawie 800 m. na polanie stoi urocza leśniczówka, wiaty i ławki. Podobno właśnie w tym miejscu (polana Biała Woda) można zobaczyć wyjątkowo piękną panoramę, jedną z piękniejszych tatrzańskich. Podobno...  :)   My nie widzimy nic poza mgłą i kłębiącymi się chmurami. 
a miało być tak pięknie... 
Tutaj również kończy się trasa dla wózkowiczów, ale ta, która prowadzi dalej wygląda zachęcająco, dlatego postanawiamy, dalej "testować" tą drogę. Nie wiemy, dokąd dojdziemy, wiemy, że dolina ciągnie się jeszcze przez jakieś 7 km i chcemy bliżej się z nią zapoznać ;).  

Po 1,5 km spacerku wśród przepięknych lasów docieramy do miejsca, w którym Rybi Potok wpada do potoku Biała Woda, tym samym dając początek rzece Białce. 
to właśnie tu swój początek ma Białka

Następne 1,5 km towarzyszy nam delikatny deszczyk, jednak coraz głośniej brzmiące grzmoty sugerują, że są coraz bliżej, postanawiamy zawrócić, choć uwaga! dalsza droga była do pokonania.






kiedy się przejaśnia jest naprawdę pięknie :)
Gdy wracamy do polany grzmoty cichną, a znad bardzo szarych chmur dumnie na nas spogląda szczyt Młynarza, jakby chciał nas uświadomić, że mamy tu, po co wrócić w przyszłości i po chwili znika, gdyby tak jeszcze Rysy... to już w ogóle byłoby gites.
widok za nami :)
a przed nami leśniczówka, ta sama polana jakby dwa inne światy
Na ostatnich kilometrach towarzyszy nam deszczyk, kiedy ustaje, tata wyciąga Gabiego i niesie dość znaczny kawałek, czym sprawia młodemu wielką radość, w końcu mógł rozprostować te chude kości, ja natomiast chętnie przysiadłabym gdzieś tylko wszystko mokre, a te dobre ponad 10 km. czuć w nogach.


Dolina Białej Wody jest naprawdę wyjątkowo piękna i urokliwa, a przede wszystkim cicha. W ciągu całej trasy w obie strony minęliśmy 7 osób :) w sierpniu, nie wiem, czym to jest spowodowane, być może brak schroniska, sprawia, że dla większości taki długi spacer staje się bezcelowy, w końcu do polany pod Wysoką i taboriska (taternickie pole namiotowe) jest ponad 10 km, dla nas ta dolina to niekwestionowana jedynka.  Polecamy wszystkim wyprawę w to miejsce. 
cdn... bo i tak strasznie długi ten wpis się zrobił ;)

czwartek, 26 czerwca 2014

Zbiórka 92/71/2014

Oświadczenie o przeprowadzonej zbiórce.

Fundacja Dzieciom "Zdążyć z Pomocą" z siedzibą w Warszawie przy ulicy Łomiańskiej 5, w dniach od 17 marca 2014 roku do dnia 15 czerwca 2014 roku na terenie sieci sklepów "e-Cygaretka" przeprowadziła zbiórkę publiczną na rzecz Gabriela Miłkowskiego - podopiecznego Fundacji. Zbiórka została przeprowadzona na podstawie decyzji Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji nr 71/2014, oraz na podstawie zezwolenia nr 92/71/2014 wydanego przez Fundację Dzieciom "Zdążyć z Pomocą".
W wyniku przeprowadzonej zbiórki do skarbon stacjonarnych zebrano środki pieniężne w kwocie 510,20 zł.
Adresy sklepów w których została przeprowadzona zbiórka:
1. 
ul. Andriollego 47, 05-400 Otwock
2. ul. Żegańska 7, 04-713 Warszawa
3. ul. Umińskiego 26G, 03-984 Warszawa
4. ul. Kwiatkowskiego 1, 03-984 Warszawa
5. ul. Grójecka 95, 02-101 Warszawa
6. ul. Barska 16, 02-315 Warszawa
7. ul. Żelazna 58/62, 00-866 Warszawa
8. ul. Smocza 21, 01-041 Warszawa
9. Pl. Mirowska 1, 00-138 Warszawa
10. ul. Broniewskiego 69 , Warszawa
11. ul. Światowida (bazar lok.81), 03-144 Warszawa
12. ul. Targowa 37, 03-733 Warszawa
13. ul. Jagiellońska 10, 05-120 Legionowo
14. ul. Prusa 19, 05-800 Pruszków
15. ul. Piłsudskiego 53, 05-270 Marki
Z całego serca dziękujemy wszystkim, którzy wzięli udział w zbiórce przekazując środki na leczenie i rehabilitację Gabrysia, oraz firmie "e-Cygaretka" oraz jej pracownikom za zoorganizowanie i przeprowadzenie zbiórki. 

niedziela, 8 czerwca 2014

Wagary - Gabi wspomina

Kochane ciocie i wujkowie!
Dziś to ja do Was piszę, bo mama jest na chwilowym chorobowym.

Chodziliście kiedyś na wagary? Moja mama mówi, że ucząc się i studiując była w tym mistrzynią, więc ja też powinienem. Na koniec zawsze dokłada, że pomimo tego, że lubiła chodzić na wagary, "wyszła na ludzi"... Czy to znaczy, że wagary to coś złego? 
Wodne tańce
Jeszcze w kwietniu, kiedy wracaliśmy z mojego ulubionego Elfa mama powiedziała, że po zimowej przerwie wreszcie uruchomili warszawskie fontanny i jak już będzie naprawdę ciepło, któregoś dnia po ćwiczeniach pójdziemy na wagary. Nie wiedziałem, czym są wagary, ale perspektywa spędzenia dnia przy szumiącej wodzie bardzo mnie ucieszyła. Długo czekałem na ten dzień, na początku maja byłem chory, ale wtedy pogoda też nas nie rozpieszczała... W końcu wyszło słoneczko i mama stwierdziła, że to ten tydzień i że po czwartkowych zajęciach w Elfie idziemy na wagary. Tylko ja wciąż nie wiedziałem, czym są te wagary... 
tak właśnie się ściemnia na ćwiczeniach :)
Na zajęciach byłem lekko rozkojarzony, by nie powiedzieć, że ściemniałem. U cioci Kingi strzeliłem sobie małą drzemkę, a u cioci Oli rządziłem na całego, tzn. próbowałem, bo ciocia Ola niestety nie pozwala sobie wejść na głowę. Już byłem myślami na zielonej trawce, dlatego zdobyłem mało stempelków, co znów nie podobało się mamie.
W końcu ruszyliśmy w drogę powrotną. Lubię Elfa, ale skoro to wagary, to mama mogła pomyśleć i odpuścić mi również tamte ćwiczenia. Po drodze zabraliśmy panią Anię i chwilę później dotarliśmy na miejsce.

Było pięknie, słonko grzało, woda szumiała, a wiatr zraszał nas jej kropelkami. Mama zabrała kocyk, poduszkę i dużo, dużo smakołyków. 
Mogłem sobie poleniuchować na całego, wyspać się na świeżym powietrzu i zjeść dużo niezdrowych pyszności. Potem spacerowaliśmy – nie wiem, czy wiecie, ale moja mama wszędzie zabiera moje rehabilitacyjne buty, bo wierzy, że zawsze będzie okazja, żebym opuścił swój pojazd – tym razem też mi nie odpuściła. 






Ale kiedy się zmęczyłem, brała mnie na ręce i pomagała pokonać kolejny etap drogi.
Pani Ania przytulała, więc możecie sobie wyobrazić, jak bardzo polubiłem wagary...
Zdradzę Wam jeszcze jeden sekret. Razem z mamą moczyliśmy nogi w fontannie pomimo tego, że na jej całej długości są poustawiane znaki z napisem "zakaz wchodzenia". Woda była letnia, aż przyjemnie było włożyć do niej nóżki i trochę się ochłodzić. Tylko pamiętajcie – to tajemnica! Straż Miejska chyba nie lubi mojej mamy, bo często ją zatrzymuje, a nawet jeździ za nami na sygnale, więc jak się dowiedzą, to na pewno zechcą nas ukarać.
Podobno niedaleko pada jabłko od jabłoni, więc może dlatego tak bardzo polubiłem wagarowanie. Z niecierpliwością czekam na kolejne.

Życzę wszystkim dobrego tygodnia, pamiętajcie– w piątek znów będzie weekend! Ślę wszystkim moc buziaków 
Gabryś

środa, 14 maja 2014

Miras biega

W połowie kwietnia mój kolega Mirek napisał na swoim facebookowym profilu:

"11 maja biegnę półmaraton. Założę się z Wami o 10 zł, że uda mi się to zrobić w czasie poniżej 2 godz. 30 min!!! Jeżeli wygram, Wy wpłacacie 10 zł dla Gabrysia, a jeżeli przegram, ja wpłacam 10 zł za każdego z Was!!! Ktoś chętny na taki gambling??? Napisz "zakładam się" i już. Dla Ciebie to 10 zł, a dla Gabrysia to może być baaaardzo dużo. W grupie siła. A ja potrzebuję motywacji... ".

Szczerze to szczęka mi opadła, półmaraton to jakieś 20 km... zdecydowanie poza moim zasięgiem, chyba że rozłożyłabym ten dystans na kilka dni... Czytałam wpis Mirka wiele razy, w końcu przeczytałam go Biniowi i Robertowi, opowiadałam również o jego pomyśle znajomym – wszyscy byli pod wrażeniem, dla nas to bardzo fajny pomysł i do tego wspaniała inicjatywa, i to na rzecz naszego syna! Odzew znajomych Mirka był bardzo duży, wiele osób dołączyło do zabawy, kibicując Mirkowi, wśród naszych znajomych również znalazło się kilka osób, które dołączyły do akcji. Za pomocą specjalnej aplikacji mogliśmy obserwować przygotowania Mirka do biegu, a on sam przypominał o akcji, pisząc tylko: "Gabryś musi wstać". 

Mieliśmy fajny plan, by w niedzielę pojechać do Białegostoku, by kibicować biegaczom na trasie, a na mecie przywitać Mirka specjalnym Gabrysiowym orderem. Niestety, Gabryś od długiego majowego weekendu choruje na Pizzę Hut i wcale nie boli go brzuch, tylko gardło, dlatego musieliśmy zmienić plany i zostaliśmy w domu. A Mirek pobiegł, miał znakomity czas. Swój pierwszy półmaraton ukończył w 1.50.17. Nie zaprzeczę, jesteśmy pod ogromnym wrażeniem. I trochę wszedł mi na ambicję... Mirek, gratulacje i ogromne podziękowania, podarowałeś naszemu synkowi cząstkę siebie, swojego zdrowia, swojego czasu i w piękny sposób poruszyłeś wiele serc do wsparcia Gabrysiowej rehabilitacji, bo "Gabryś musi wstać". Dziękujemy!!!

ps. Środki z tej akcji zostaną przeznaczone na wyjazd Gabrysia na turnus letni.

poniedziałek, 5 maja 2014

cuda i cudenka

czyli przedświąteczne dłubanie pani matki i spółki...

Był koniec marca, święta zbliżały się coraz większymi krokami a my wciąż mieliśmy braki "fantowe" na zaplanowane akcje przedświąteczne, poważne braki, bo nie mieliśmy praktycznie nic wielkanocnego. Oczywiście Grześ i Beatka podesłali nam wiele różności, ale dla mnie było za mało świątecznych gadżetów, szczególnie, że mieliśmy zaplanowane dwie akcje, jedną w Błoniu, a drugą pod naszym Kościołem na Gocławiu.
Postanowiłam zrobić męski weekend moim chłopakom, a sama do samochodu zapakowałam wór jajek ze styropianu, szpilki, cekiny, kilkanaście metrów tasiemek i pojechałam na Podlasie. Wszyscy już wiedzieli, że ten weekend jest całkowicie mój, a dokładnie Binia bo te wszystkie jaja to dla niego. Każdy musiał porzucić swoje plany i obowiązki, za to wszyscy zostali zaangażowani do bardzo twórczej i odprężającej pracy i każdy bez dyskusji musiał zrobić choć jedną cekinową pisankę, a nawet trzy.  
Do pracy wzięli się wszyscy, mój tata, mama, siostra z dziećmi, a nawet brat ze swoją dziewczyną, każdy z innym planem i pomysłem na swoje dzieło. I tak w bardzo wesołej atmosferze powstawały pierwsze piękne pisankowe okazy, były urocze i kolorowe. 

W niedzielę wyjeżdżając do domu zabrałam wszystkie gotowe okazy, dosłownie parę nie ozdobionych jajeczek, ale większość zostawiłam, tak im dobrze szło, że aż żal było pozbawiać ich możliwości dalszej pracy, bo dłubanie całkowicie pochłonęło moich bliskich. Pomimo, że każdy z nas miał wiele przedświątecznych obowiązków, nowe jajka powstawały w ekspresowym tempie zarówno w Siemiatyczach jak i u mnie. Każdy z naszych przyjaciół odwiedzających nas w tamtym czasie musiał swoje wycisnąć, każdy dostawał swoje jajeczko do ozdobienia. I tak państwo Baranowscy (Michalina, Basia i Michał) zrobili pierwszą rodzinną pisankę, Monika i Emilka szpilkując wspomogły i przyspieszyły moją pracę, ale też pani Ania w każdej chwili gdy Gabi odmawiał współpracy dzielnie szpilkowała razem ze mną i oczywiście Daga, która jest przy nas od jakiegoś czasu i bardzo, bardzo nas wspiera.   
siemiatyckie pisanki

Na chwilę przed planowaną akcją dowiedzieliśmy się, że kiermasz świąteczny pod naszym kościołem odbędzie się po świętach... Lekko się przeraziłam, bo niby co mieliśmy zrobić z tymi wszystkimi jajkami, a tych w sumie przygotowaliśmy już około 100 sztuk. Wtedy z pomocą przyszli nasi przyjaciele, pierwszą partię do Inowrocławia zabrali Basia z Michałem, kolejną Basia (z Warszawy) i pani Ania zaniosła do Gabrysiowej szkoły, Basia zaniosła jeszcze kilka do pracy i dla jej współpracowników dorabialiśmy parę na zamówienie. Po kiermaszu w Błoniu sporą część wysłałam do Chrzanowa gdzie zakupili je znajomi i przyjaciele mojej kuzynki Basi i cioci Usi.    
i te z centrum ;)


Dziękujemy wszystkim za pomoc w produkcji Gabrysiowych pisanek, wiem, że kręgosłup boli, a o paluchach od wciskania szpilek nawet nie wspominam, dziękuje za Wasze poświecenie dla naszego Biniaszka. Dziękujemy tym, którzy pomogli rozprowadzić Biniowe jajeczka i wszystkim, którzy nabywając nasze jajeczka dołożyli się do Gabrysiowej rehabilitacji. Dzięki tej akcji na Gabrysiowe subkonto w fundacji wpłynęły środki, dzięki którym Gabryś będzie miał zapewnioną rehabilitację na najbliższy miesiąc a nawet dwa.  

ps. w przyszłym roku też na Was liczymy :)))

A na koniec najpiękniejsze i najbardziej wartościowe jajko jakie powstało w tamtym czasie, to pomalowane przez Gabrysia:)))