Myślami już dawno byłam nad morzem,
słoneczko mocno przygrzewało, lekko nas przypiekając, piach był taki cieplutki,
cudownie było na nim się wylegiwać, czasami tylko złośliwie wędrował tam gdzie
nie powinien, nawet woda miała być ciepła, choć w naszym morzu to raczej
rzadkość. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, bo urlop Roberta zbliżał się
coraz większymi krokami.
Pewnego wieczoru usłyszałam od własnego
ślubnego: "wiesz to leżenie plackiem na plaży jest nudne, pojedzmy w tym
roku w góry, przedyskutowaliśmy ten temat z Gabrysiem i on też jest
za..." Jak zawsze dogadali się za moimi plecami, to się nazywa męska
solidarność i tak to wygląda w naszej rodzinie, zazwyczaj mam niewiele do
powiedzenia, bo oni rozumieją się bez słów, dodatkowo widząc wyszczerzoną buzię
Gabrysia sama wymiękam.
W duchu długo jeszcze się buntowałam, kto
to widział z dzieckiem na wózku w góry, na Giewont jeszcze może... cały mój
zacny plan legł w gruzach, a przecież chciałam tak niewiele...
poleżeć i odpocząć po całorocznej gonitwie, chyba zasłużyłam, nieprawdaż.
Próbowałam sobie wmówić, że to dobra zmiana, ale wszystko, co mi wtedy
przychodziło do głowy było raczej na nie, bo w górach jest wszędzie pod
górę, wszędzie wysoko, wszędzie daleko i jeszcze te stada owco - baranów - a
tych drugich to ja się boję, do tych wszystkich czarnych wizji dołączyła obawa
o moją własną kondycję, której po prostu było mi brak. Wiedziałam, że jeśli tam
pojedziemy to na pewno nie będziemy spacerować po Krupówkach czy po targu pod
Gubałówką, moja zdecydowanie będąca na wyższym poziomie od kondycji, ambicja
nie pozwoliłaby mi na to, poza tym w środku lata centrum Zakopanego to
zdecydowanie nie dla nas, nie lubimy tego ścisku i zgiełku.
Wieczorem emocje opadły, panowie
solidarnie poszli spać a ja siadłam i przeglądałam albumy ze zdjęciami z
naszych małżeńskich, górskich wypraw z czasów bardzo przed Gabrysiowych,
wróciły piękne wspomnienia, a w głowie pojawiła się świadomość, że to jednak
dobry pomysł... Westchnęłam sobie jeszcze głośno nad własnym ciężkim losem i
dodałam pod nosem "ech, w górach jest pięknie!"
Szybko się ogarnęłam i przeszukując
internety wyznaczałam nasze cele wędrowania, wędrowania na kółkach, znalazłam
"noclegownie" oraz odkurzyłam wszystkie stare mapy, byłam już
spokojna, znów miałam plan. Szybkie uzupełnienie garderoby i kilka dni później
podążaliśmy na południe kraju, oczywiście znów powróciła obawa, ale Robert
szybko ją rozwiał obiecując mi, że to on będzie wpychał wózek pod wszystkie
górki (pod górę jest zdecydowanie trudniej), i że nie będziemy wędrować ponad
nasze ;) moje możliwości, poza tym wystarczyło spojrzeć na głównego pasażera i
wszelkie wątpliwości szybko znikały. Nasz syn był bardzo szczęśliwy.Wieczorem zameldowaliśmy się w Koniówce, w pensjonacie u Galiców. To ciepłe i klimatyczne miejsce, z bardzo rodzinną atmosferą, ale przede wszystkim tworzą je bardzo sympatyczni ludzie. Pensjonat mieści się w bardzo bezpiecznej odległości od zakopiańskiego zgiełku, cisza i spokój, to właśnie tego szukaliśmy. Ich dodatkowym atutem szczególnie, gdy podróżujesz z dzieckiem jest pyszne, domowe a przede wszystkim świeże jedzenie, które można nabyć w pakiecie z noclegami, bądź po prostu będąc w okolicy zatrzymać się na obiad. Pokochaliśmy to miejsce - wszyscy troje!
Nasze wędrowanie rozpoczęliśmy od doliny
chochołowskiej, bo nasza, polska, bo piękna, bo droga asfaltowa, a to był duży
atut przy wyborze tras. Chochołowska przywitała nas cudownym słoneczkiem i
ogromną kolejką do budki z wejściówkami, tak nam się tylko wydawało, bo ta
kolejka to do traktorowej ciuchci była... Pan z budki nie pobrał od nas
opłaty za wstęp to TPN, to ładny gest, ale podróżując po górach często
przekonujemy się o ogromnej życzliwości górali dla naszego "kulawego
szczęścia". Im bardziej oddalaliśmy się od Siwej Polany nasze oczy cieszył
coraz piękniejszy widok, powietrze pachniało magicznie, a ptaki momentalnie
ululały nam dziecko, w głowie zaczęło mi świtać jak bardzo za tym tęskniliśmy.
Idąc
wspominaliśmy nasze zdobyte szczyty i różne przygody, które przytrafiły nam się
w czasie tamtych wypraw, nawet nie wiemy, kiedy dotarliśmy do polany Huciska,
nasz syn obudził się z ogromnym uśmiechem, jakby chciał nas prosić byśmy
nadrobili wszystko, co przespał. Na polanie zatrzymujemy się na chwilkę,
chłopaki sprawdzają temperaturę wody w potoku i ruszamy dalej, jednak bruk jest
coraz bardziej uporczywy i po kilkuset metrach zawracamy. Znów zatrzymujemy się
na polanie tym razem na małe co nieco, zajadamy się oscypkami na ciepło,
zapijamy je kozim mlekiem, samo zdrowie :) i mega pyszność, aż dziw
bierze, że nasze żołądki to przetrwały...
W drodze powrotnej odbijamy w bok, nie,
nie mamy na celu zdobycia jakiegoś kolejnego szlaku, robimy sobie leżing,
czy jak kto woli trawing z cudnym widokiem u stóp.
Ten dzień nie mógł się przyjemniej zakończyć ;) |
Naszym kolejnym celem jest dolina
Kościeliska, aż po Schronisko na Hali Ornak, taki mieliśmy zacny plan. Wiemy,
że trasa nie jest asfaltowa, ale internety mówią, że w naszym zasięgu. Kościeliska
to piękna dolina, mnie bardziej zachwyciła niż Chochołowska, ale tej nie udało
nam się zdobyć w całości. Obie doliny tak samo oberwały w czasie świątecznego
halnego, minęło już dobre pół roku a widoki nadal są straszne. Co jakiś czas
zatrzymujemy się i przyglądamy góralom pracującym przy likwidacji szkód, ale
każda chwila na złapanie oddechu jest dobra ;).
Słońce na niebie stale przepycha się z
chmurami, więc mamy świadomość, że deszczu nie unikniemy, ale żeby tak od razu
burza i w dodatku trzy... Pierwsza dopada nas po 40 minutach marszu, woda leje
się strumieniami, ale w tym momencie, w którą stronę nie ruszymy jest tak samo
niebezpiecznie :/. My kontynuujemy naszą wyprawę, a po paru minutach wychodzi
słońce, widoki po burzy są jeszcze piękniejsze i bardziej malownicze. My te
wszystkie anomalia pogodowe nazywamy "piątą porą roku" i bardzo
lubimy to zjawisko, bo to właśnie w nim jest cały urok naszego dreptania.
Pogoda się poprawiła,
ale droga robi się coraz trudniejsza, bardziej wyboista, nawet śrubki w
Gabrysiowym wózku strajkują, a dokręcenie ich staje się dobrą okazją do chwili
odpoczynku, poza tym jak już naprawdę nie daję rady zaczynam robić zdjęcia,
Robert od razu wie, że czas zwolnić. Po czasie dłuższym niż we wszelkich
opisach :) docieramy do schroniska na Hali Ornak, to dla nas ogromna radość,
osiągnąć cel z Gabrychem w wózku, to nie to samo, co zwykła dziecięca
spacerówka.
Pomimo pochmurnej pogody, wokół i środku
schroniska tłum ludzi, znajdujemy jednak miejscówkę a Robert w tym czasie
kupuje nam herbatę z sokiem malinowym - pychota, a dla Gabiego placki
ziemniaczane, trochę sztuczne ale nasz syn uwielbia placki w każdym wydaniu,
więc zjada je sam z nikim się nie dzieli, jeszcze wypija pół mojej herbatki, a
w domu herbaty w dodatku ciepłej nie tyka...
Powoli zbieramy się do drogi powrotnej,
szczególnie, że co jakiś słychać grzmoty, kolejna burza wisi w powietrzu, a
nawet dwie. Do samochodu wracamy całkowicie przemoczeni a ulewa nie oszczędza
nawet Gabrysia, jakimś cudem zmoczyła go w połowie pomimo folii ochronnej
rozłożonej po całym wózku...
Nasz kolejny
cel to Dolina Białej Wody, najpiękniejsza, cicha i zbyt rzadko odwiedzana przez
turystów, (ale to właśnie dodaje jej uroku), prawdopodobnie ich zdecydowana
większość podąża równoległą trasą w kierunku Morskiego Oka. Dolina Białej Wody
to bardzo urokliwe miejsce, moje serce przy samym wejściu podbija znak, ten ze
zdjęcia.
To pierwsza dolina, która przywitała nas
takim znakiem, szkoda, że po stronie słowackiej. Dolina w długości ok. 3.5 km
została zbudowana technologią mineralizowanego betonu, z drogi dodatkowo
usunięto wszystkie skały i nierówności i tym samym trasa ta znalazła się na
wyjątkowej liście szlaków "Tatry bez barier". TANAP od 2007 roku
dokonuje rzeczy niemożliwych, pracują, bowiem nad chociaż częściowym przystosowaniem szlaków dla
osób niepełnosprawnych poruszających się na wózkach inwalidzkich.
Szacun!!! Słowacy przyczynili się w ten
sposób do naszej ogromnej radości, wierzę, że nie tylko naszej. Bo wiemy, że
takich tras jest więcej :).
Startujemy z Łysej Polany, po naszej
prawej stronie swoją przejrzystością zachwyca Białka - rzeczka, jej koryto w
znacznej części stanowi granicę między Polską a Słowacją.
W godzinkę pokonujemy pierwszy dystans,
1/3 długości całej doliny (10 km całość), docieramy do Polany Biała Woda,
polana należy do jednej z największych w Tatrach, ciągnie się przez prawie 800
m. na polanie stoi urocza leśniczówka, wiaty i ławki. Podobno właśnie w
tym miejscu (polana Biała Woda) można zobaczyć wyjątkowo piękną panoramę, jedną
z piękniejszych tatrzańskich. Podobno... :) My nie widzimy nic
poza mgłą i kłębiącymi się chmurami.
a miało być tak pięknie... |
Tutaj również kończy się trasa dla
wózkowiczów, ale ta, która prowadzi dalej wygląda zachęcająco, dlatego
postanawiamy, dalej "testować" tą drogę. Nie wiemy, dokąd dojdziemy, wiemy,
że dolina ciągnie się jeszcze przez jakieś 7 km i chcemy bliżej się z nią
zapoznać ;).
Po 1,5 km spacerku wśród przepięknych
lasów docieramy do miejsca, w którym Rybi Potok wpada do potoku
Biała Woda, tym samym dając początek rzece Białce.
to właśnie tu swój początek ma Białka |
Następne 1,5
km towarzyszy nam delikatny deszczyk, jednak coraz głośniej brzmiące grzmoty
sugerują, że są coraz bliżej, postanawiamy zawrócić, choć uwaga! dalsza droga
była do pokonania.
kiedy się przejaśnia jest naprawdę pięknie :) |
Gdy wracamy
do polany grzmoty cichną, a znad bardzo szarych chmur dumnie na nas spogląda
szczyt Młynarza, jakby chciał nas uświadomić, że mamy tu, po co wrócić w
przyszłości i po chwili znika, gdyby tak jeszcze Rysy... to już w ogóle byłoby
gites.
widok za nami :) |
a przed nami leśniczówka, ta sama polana jakby dwa inne światy |
Dolina Białej Wody jest naprawdę wyjątkowo piękna i urokliwa, a przede
wszystkim cicha. W ciągu całej trasy w obie strony minęliśmy 7 osób :) w
sierpniu, nie wiem, czym to jest spowodowane, być może brak schroniska,
sprawia, że dla większości taki długi spacer staje się bezcelowy, w końcu do
polany pod Wysoką i taboriska (taternickie pole namiotowe) jest ponad 10 km,
dla nas ta dolina to niekwestionowana jedynka. Polecamy wszystkim wyprawę w to miejsce.
cdn... bo i tak strasznie długi ten wpis się zrobił ;)
Podziwiam za wytrwałość mimo deszczu i burz:)))pięknie spędziliście czas i w pięknych okolicach:)))ja mieszkam na południu i góry mam na co dzień a i tak zawsze mnie zachwycają:)))Pozdrawiam serdecznie:)))
OdpowiedzUsuńReniu nasz Gabi uwielbia taką formę spędzania czasu, a my staramy się czerpać z takich chwil radość, nawet jeśli bardzo pada, wtedy w górach można zobaczyć prawdziwe cuda ;) wcale nie dziwię się że góry wciąż Cię zachwycają, wręcz zazdrościmy Ci miejsca w którym mieszkasz, śmiejemy się czasami że gdy uznamy że rehabilitacja przestaje przynosić pożądane efekty rzucimy wszystko i wyjedziemy w góry :) kupimy stado owiec i będziemy zyli długo i szczęśliwie, Gabryś na pewno będzie bardzo szczęśliwy ;)
Usuńściskamy serdecznie :)
Justysiu
OdpowiedzUsuńwyczuwam, że bardzo tęsknisz do zasłużonego odpoczynku. Ta połówka roku była dla Waszej Trójki bardzo stresująca i denerwująca wręcz.
Będę z Tobą szczera. Bardzo spodobał mi się pomysł Roberta. W górach każdy dzień był inny i przynosił cudowne wrażenia. Oglądając zdjęcia widzę, że szczęśliwi i czerpaliście radość z każdej chwili spędzonej razem.
Życzę by i w tym roku Wasz urlop był spełnieniem marzeń.
Całuję i serdecznie pozdrawiam:)
Ech Lisiu, to prawda że jesteśmy bardzo zmęczeni, stres nie minął wręcz się nasilił... bo qupa :O
UsuńJa też sie cieszę że Robert zdecydował się na ten wyjazd, bo gdyby nie to dalej siedzielibyśmy w domu i tęsknili za górami, a tak planujemy kolejne wyprawy, bo okazuje się ze Gabi tak jak my kocha góry :) każdy nasz wyjazd na południe to ogrom niezapomnianych cudnych chwil :)
w tym roku górski urlop będzie bardzo krótki, badania poszpitalne totalnie skomplikowały nasze plany, ale w tym momencie najważniejsze to jest najważniejsze, wierzę że w przyszlym roku już zaszalejemy na dobre :)
Dziękuję i ściskam bardzo mocno :* buziaki
Wiecie co, czytając te Wasze wspomnienia tak sobie pomyślałam, że z chęcią pojechałabym nie tylko w góry, ale w tak doborowym towarzystwie jak Wasze. Chyba nic Wam nie straszne - ani pokonywane kilometry, ani przeciwności pogody. Zawsze podziwiam Pani męża - Pana Roberta. Widać, że pomiędzy nim, a Gabim jest prawdziwa więź jak pomiędzy tatą a synem. Nie często tak się dzieje, zwłaszcza kiedy w rodzinie pojawia się niepełnosprawne dziecko. A Gabiemu się udało. Pozdrawiam serdecznie i czekam na obiecany ciąg dalszy
OdpowiedzUsuńhehe zapraszamy :) kilometry są nam bardzo straszne, ale idziemy do przodu pomimo wszystko :) a pogodą fakt nie przejmujemy się :) w górach pogoda zmienia się z minuty na minutę więc albo idziesz albo zostajesz na Krupówkach ;)
UsuńTo prawda chłopaki mają swoją moc, tatuć to tatuć ;)
obiecuję ze już wkrótce będzie kolejna część :)
uściski