Pisałam już, że nie cierpię
zimy?
Zima jest piękna, ale tej
jesieni pojawiła się zdecydowanie za wcześnie - przynajmniej o jakiś miesiąc.
Zima w październiku, kto to widział... Dookoła tak ciepło i kolorowo, tyle
planów na jesienne spacery, na odwiedzanie miejsc, które kuszą swą atrakcyjnością
szczególnie jesienią. A tu wstajesz rano i śnieg leży... Jakieś dziecko
pocieszy się przez chwilę świeżo ulepionym bałwanem, który zniknie, gdy tylko
słonko mocniej przygrzeje, śnieg szybko zamieni się w błoto i z pewnością nie
będzie już taki biały - tyle z tego radości.
W tym roku zima przyciągnęła do nas ostatnio rzadziej spotykaną przyjaciółkę - padaczkę. Dla nas takie nieoczekiwane pojawienie się zimy to również nieoczekiwane pojawienie się napadów... Niestety skoki temperatur są dla Gabrysia bardzo niebezpieczne. Czy nie mogłoby być tak, żeby temperatura zmniejszała się każdego dnia o 2 stopnie, a nie z dnia na dzień spadała o 15 i to od razu poniżej zera? Tym bardziej, co mnie najbardziej denerwuje, że śnieg poleży kilka dni i znów wróci ciepło...
Padaczkowcy często są meteopatami, a Gabryś niestety nie jest wyjątkiem. Każdy skok lub spadek temperatury jest odnotowany w ilości napadów. Zastanawiam się tylko, ile razy w tym roku zima będzie przychodzić? Bo ilekroć ochłoniemy i napady ustaną, znów zapowiadana jest zmiana pogody...
Wczoraj padaczka, która u nas rozbujała się po ostatnim weekendzie, osiągnęła szczyt swoich możliwości. Napad pojawił się w najmniej oczekiwanym momencie - Gabryś był wypoczęty, wyspany i w świetnym humorze. Właśnie sadzaliśmy go do stolika, miał trenować jedzenie łyżką. Zanim dosunęliśmy stolik, przyszedł napad... Bardzo spięło ciało Gabrysia i machnęło nim całym do przodu, w rezultacie czego Binio stuknął bokiem głowy o kant stolika.
Chyba nawet mocno tego nie odczuł, bo nie płakał - zresztą napady padaczkowe to przecież utrata świadomości. Kiedy już leżał, na jego włosach pojawiła się stróżka krwi. "O kurczę", pomyślałam i szybko zaczęłam przeglądać jego głowę - no tak, rozcięta. Ogromny guz chyba dodatkowo powiększał ranę. "Chyba trzeba do lekarza, ale może nie trzeba będzie szyć?" Nie panikowałam, ale żal mi było Gabrysia, że znów będzie narażony na jakieś "atrakcje". Kiedy Robert wrócił z pracy, poszliśmy najpierw do przychodni - tam bardzo lubiana przez nas pani pielęgniarka z recepcji momentalnie załatwiła nam wizytę u lekarza. Pani pielęgniarka zawsze jest dla nas bardzo miła i pomocna, a kiedy coś niedobrego się dzieje, biega przy nas prawie "na sygnale". Jestem bardzo wdzięczna za jej wyrozumiałość i serducho. Po opatrzeniu rany Gabrysia przez lekarza okazało się, niestety, że trzeba będzie szyć, więc od razu pojechaliśmy do pobliskiego szpitala. Szczerze mówiąc, już w autobusie chciało mi się wyć - znowu coś złego, czy my naprawdę nie możemy przeżyć w spokoju jednego miesiąca? Na Gabrysia i tak już dużo spadło...
W szpitalu zostaliśmy bardzo szybko "załatwieni", pan doktor obejrzał ranę i zabrał nas na salę zabiegową. Wszystko, czyli przemycie rany, wygolenie miejsca wokół niej, znieczulenie Gabrysia i samo zszycie zajęło lekarzowi maksymalnie 10 minut. Gabryś był jak zawsze bardzo dzielny, chwilkę popłakał, ale chyba bardziej z przerażenia niż z bólu, bo został wyrwany ze snu - raptem wokół niego pojawił się tłum i jeszcze ktoś coś robił z jego głową. Pan doktor założył mu 4 szwy i pozwolił wracać do domu. Na korytarzu Biniaszek pożalił się jeszcze tatusiowi, pewnie dlatego, że go trzymał, ale tatuś wykonywał tylko polecenia lekarza.
Kiedy wróciliśmy do domu, usiadłam i popatrzyłam na mały biały stolik, a w myślach cały czas wracał mi moment, w którym Gabryś uderza o niego głową, i ten trzask... Miałam żal do siebie, że nie zdążyłam go złapać, choć jestem świadoma, że im bardziej Gabryś będzie się usprawniał, tym większe prawdopodobieństwo takich zdarzeń w naszym życiu. Jednak to moje mamusine prawo, popłakać gdzieś w kącie, gdy własnemu dziecku dzieje się coś złego.
Zimie o tej porze roku mówię stanowcze nie, a jeśli KTOŚ tam na górze mnie słucha, to proszę - niech pogoda i pory roku zmieniają się sukcesywnie - będzie nam dużo łatwiej.
W tym roku zima przyciągnęła do nas ostatnio rzadziej spotykaną przyjaciółkę - padaczkę. Dla nas takie nieoczekiwane pojawienie się zimy to również nieoczekiwane pojawienie się napadów... Niestety skoki temperatur są dla Gabrysia bardzo niebezpieczne. Czy nie mogłoby być tak, żeby temperatura zmniejszała się każdego dnia o 2 stopnie, a nie z dnia na dzień spadała o 15 i to od razu poniżej zera? Tym bardziej, co mnie najbardziej denerwuje, że śnieg poleży kilka dni i znów wróci ciepło...
Padaczkowcy często są meteopatami, a Gabryś niestety nie jest wyjątkiem. Każdy skok lub spadek temperatury jest odnotowany w ilości napadów. Zastanawiam się tylko, ile razy w tym roku zima będzie przychodzić? Bo ilekroć ochłoniemy i napady ustaną, znów zapowiadana jest zmiana pogody...
Wczoraj padaczka, która u nas rozbujała się po ostatnim weekendzie, osiągnęła szczyt swoich możliwości. Napad pojawił się w najmniej oczekiwanym momencie - Gabryś był wypoczęty, wyspany i w świetnym humorze. Właśnie sadzaliśmy go do stolika, miał trenować jedzenie łyżką. Zanim dosunęliśmy stolik, przyszedł napad... Bardzo spięło ciało Gabrysia i machnęło nim całym do przodu, w rezultacie czego Binio stuknął bokiem głowy o kant stolika.
Chyba nawet mocno tego nie odczuł, bo nie płakał - zresztą napady padaczkowe to przecież utrata świadomości. Kiedy już leżał, na jego włosach pojawiła się stróżka krwi. "O kurczę", pomyślałam i szybko zaczęłam przeglądać jego głowę - no tak, rozcięta. Ogromny guz chyba dodatkowo powiększał ranę. "Chyba trzeba do lekarza, ale może nie trzeba będzie szyć?" Nie panikowałam, ale żal mi było Gabrysia, że znów będzie narażony na jakieś "atrakcje". Kiedy Robert wrócił z pracy, poszliśmy najpierw do przychodni - tam bardzo lubiana przez nas pani pielęgniarka z recepcji momentalnie załatwiła nam wizytę u lekarza. Pani pielęgniarka zawsze jest dla nas bardzo miła i pomocna, a kiedy coś niedobrego się dzieje, biega przy nas prawie "na sygnale". Jestem bardzo wdzięczna za jej wyrozumiałość i serducho. Po opatrzeniu rany Gabrysia przez lekarza okazało się, niestety, że trzeba będzie szyć, więc od razu pojechaliśmy do pobliskiego szpitala. Szczerze mówiąc, już w autobusie chciało mi się wyć - znowu coś złego, czy my naprawdę nie możemy przeżyć w spokoju jednego miesiąca? Na Gabrysia i tak już dużo spadło...
W szpitalu zostaliśmy bardzo szybko "załatwieni", pan doktor obejrzał ranę i zabrał nas na salę zabiegową. Wszystko, czyli przemycie rany, wygolenie miejsca wokół niej, znieczulenie Gabrysia i samo zszycie zajęło lekarzowi maksymalnie 10 minut. Gabryś był jak zawsze bardzo dzielny, chwilkę popłakał, ale chyba bardziej z przerażenia niż z bólu, bo został wyrwany ze snu - raptem wokół niego pojawił się tłum i jeszcze ktoś coś robił z jego głową. Pan doktor założył mu 4 szwy i pozwolił wracać do domu. Na korytarzu Biniaszek pożalił się jeszcze tatusiowi, pewnie dlatego, że go trzymał, ale tatuś wykonywał tylko polecenia lekarza.
Kiedy wróciliśmy do domu, usiadłam i popatrzyłam na mały biały stolik, a w myślach cały czas wracał mi moment, w którym Gabryś uderza o niego głową, i ten trzask... Miałam żal do siebie, że nie zdążyłam go złapać, choć jestem świadoma, że im bardziej Gabryś będzie się usprawniał, tym większe prawdopodobieństwo takich zdarzeń w naszym życiu. Jednak to moje mamusine prawo, popłakać gdzieś w kącie, gdy własnemu dziecku dzieje się coś złego.
Zimie o tej porze roku mówię stanowcze nie, a jeśli KTOŚ tam na górze mnie słucha, to proszę - niech pogoda i pory roku zmieniają się sukcesywnie - będzie nam dużo łatwiej.